Piotra Andrewsa znam bardzo długo. Od zawsze kibicuję jego pracy; bardzo trudnej, psychicznie wyczerpującej, momentami – strasznie niewdzięcznej i najczęściej ekstremalnie niebezpiecznej. Jest on z duszy i uczynku fotoreporterem wojennym. To znaczy takim facetem, który udaje się w miejsca gdzie gęsto świstają kule, jeżdżą czołgi, śmigłowce odpalają rakiety – są ranni, zabici. Gdzie najczęściej – nikt dla nikogo nie ma litości ani dobrego słowa.
Zdjęcia Andrewsa bardziej są znane za granicą niż w Polsce. On sam również.
Ma taką wadę czy też umiejętność, a może zaletę (kwestia optyki), iż bardzo nie lubi o sobie mówić. Jeszcze bardziej nie chce opowiadać o swojej pracy i doświadczeniach. Obcęgami trzeba z niego wydobywać okruchy prawdy. Nie przebywa więc w polskim show medialnym, jako np. „żelazny” komentator spraw fotograficznych. Nie wysyła na prawo i lewo swoich zdjęć z dopiskiem „patrzcie jaki byłem dzielny”. Nie linkuje się na facebooku czy twitterze> Nie robi tego wszystkiego co młodzież ma już we krwi – „czyli często i głównie – opowiadanie o swoich wydumanych sukcesach na polu nieważnym” – (tak to oczywiście ironia)
Mało kto wie, że właśnie chyba Andrews, z grona polskich fotoreporterów, spędził łącznie, chyba najwięcej czasu, w środku, różnych konfliktów na świecie.
W Doc Photo Magazine mamy więc możliwość przeczytania dość długiego wywiadu z Andrewsem i zobaczyć kilka jego zdjęć.
Dziś fotoreporterem jest każdy kto ma telefon z aparatem fotograficznym. Wystarczy nacisnąć ikonkę z aparatem fotograficznym. Rozwój technologii, przesyłu danych, różnorakie programy, aplikacje – dają możliwość masowego robienia, przechowywania i dystrybowania obrazu. Dzięki róznym filtrom i tego typu sztuczkom – nadawania fotografii osobliwych faktur i dziwnych smaków jak np w Instagram – gdzie dzięki różnorakim filtrom przez jakie te zdjęcia się przepuszcza.
Na koniec i najważniejsze – każdy kto ma jako takie pojęcie o social media i zbudowane jakieś grono „znajomych” jest w stanie w jednej sekundzie poinformować świat o małym bądź dużym wydarzeniu.Ten postęp technologiczny oczywiście powoduje, że zapotrzebowanie na fotoreporterów, na całym świecie, z dnia na dzień maleje. Bądźmy szczerzy, również zapotrzebowanie na Piotra Andrewsa, (pracującego w Thomson Reuters Polska) i jego kolegów, fotoreporterów z wielkich światowych agencji informacyjnych oraz większych czy mniejszych gazeta. Fotografia jest towarem masowym – gdzie cena jest wyznaczana wielkością danego pliku, a nie tematem który jest uwieczniony. Tak, tak – w przypadku Royal Baby – cena zdjęcia będzie pochodną szybkości i umiejętności wejścia z obiektywem do ….
Tak czy tak klasyczni fotoreporterzy to rasa wymierająca, odchodząca do historii i muzeów.
Sądzę, więc, że tym bardziej cenne jest spojrzenie Andrewsa na historię – swoją, ludzi i świata nas otaczającego. Świata oglądanego wyłącznie z ekranu telewizora wiszącego na ścianie. Gdzie z tych historyjek nie wynika najczęściej żadna głębsza refleksja.